wtorek, 28 marca 2017

KL Ogród


Wiosna. Jest przepięknie. Bardzo się jaram tą pogodą, niebem bez chmurki, kwiatami na balkonie. Widok rozwijających się pączków napawa mnie optymizmem do tego stopnia, że na 5 minut kompletnie zapominam o podwójnej sesji, nienapisanej magisterce, którą muszę oddać na wczoraj i o semestralnym egzaminie z niemieckiego.



Miss Ferreira, której jestem fanką, napisała ostatnio post o mieszkaniu na wsi. Termin wpisu idealny, bo akurat w weekend po publikacji wyjechaliśmy do mojej rodzinnej miejscowości o wdzięcznej nazwie Wrząca Wielka. To tam zagrabiałam podwórko równo „pod linijkę”, łaziłam po drzewie z Darią, sadziłam tulipany wzdłuż tui i robiłam zdjęcia z chłopakiem Piotrem w „konfesjonale”. Ogród był dla mnie z jednej strony chwilą wytchnienia i przestrzenią do rozwinięcia wyobraźni po przeczytanym „Tajemniczym ogrodzie”, ale z drugiej przekleństwem, ze względu na obowiązki. O ileż bardziej wolałam posiedzieć z dawną „Załogą Biskupa” w pokoju, niż grzebać w ziemi, słuchając mamy prawiącej o tym, jak idealny jest to wysiłek fizyczny i jak bardzo wtedy ćwiczę. No, ta, chyba siłę woli i cierpliwość :P

W konsekwencji zaczęłam fantazjować o mieszkaniu w mieście i rozmyślać o wyższości odgłosu jeżdżących samochodów nad ćwierkającą, wiejską sikorką. Już wtedy wychodziłam naprzeciw przemądrzałym malkontentom i ubezpieczałam się, że cenię wieś i zapewne będę za nią jeszcze tęsknić. „Dajcie mi jednak pożyć w klimacie metropolii”.

Przyszły studia, a wraz z nimi toruńskie spaliny, oraz mieszkanie na parterze od północy. Lubiłam swój licencjacki pokoik, ale brak słońca i ciszy zaczął mi doskwierać. Zaczęłam przemycać do Torunia ogrodowe wychowanie. Modliłam się, by sąsiedzi nie zauważyli jak sieję maciejkę pod krzakiem i rozmyślałam z kim się zakolegować, w celu wypielenia ogródka przy Martówce.

Obecnie mieszkamy w wieżowcu z widokiem na starówkę. Drzewa oglądam z góry. Mamy balkon od wschodu, na którym rozwijają się embriony kwiatów. Jestem dumna z ogrodowego dziedzictwa, jakie dała mi moja rodzina – mama nauczyła mnie dbać o porządek nie tylko wewnątrz domu, ale też wokoło. Tatę wspominam jako dzielnego rycerza walczącego z wszelkim chwastem i innymi potworami mieszkającymi na wsi. Każda z nas – trzech sióstr – odziedziczyła coś po naszych rodzicach. Przymusowe roboty ogrodowe były udręką, którą ku zdziwieniu z czasem polubiłam i przenoszę do mojego miejskiego ogródka.


Spójrz za okno i uśmiechnij się – wiosna!




sobota, 18 marca 2017

Dawaj z siebie maksymalnie, nie cofaj się.

Kiedy w gimnazjum szalałam na punkcie wszelkich tańców turniejowych, jego nazwisko było dla mnie częścią niedzielnego seansu. Wtedy nie miałam pojęcia, że dane mi będzie z nim współpracować, a po miesiącach – przeprowadzić rozmowę. Zrób herbatę, usiądź wygodnie, włącz dobrą muzykę. Gotowe? Zapraszam na wywiad z Adamem Sztabą.


Michalina Sikorska - Jak to się właściwie stało, że wziąłeś udział w Światowych Dniach Młodzieży?

Adam Sztaba - Zostałem zaproszony przez księdza Marka Hajdyłę - szefa Departamentu Wydarzeń Centralnych. Przyglądał się od lat moim rozmaitym muzycznym działaniom, oglądał moje koncerty. Jest melomanem z prawdziwego zdarzenia, uwielbia Stinga, Pata Metheny, ceni jakość. Półtora roku przed ŚDM zaczęły się pierwsze rozmowy w składzie, który później ulegał drobnym zmianom. Zostałem zaangażowany do trudnej roli, która miała połączyć dwa światy: tzw. „piosenkarski” z religijnym. Chodziło o to, by zaprosić do współpracy ludzi, których znam i cenię - którzy za moją namową przyjdą i stworzymy wyjątkowy koncert. Koncert telewizyjny, a ten rządzi się swoimi prawami. Słuchawki na uszach wszystkich muzyków, komunikacja z wozem transmisyjnym, precyzyjna synchronizacja z inscenizacjami, tancerzami, projekcjami video, etc. Myślę więc, że poza doświadczeniem muzycznym i scenicznym ważne też okazało się moje doświadczenie telewizyjne. Następnie odbyło wiele spotkań w Krakowie. Pamiętam, jak kursowałem Pendolino z Warszawy do Krakowa, czasami co któryś dzień.

M.S. – Czego one dotyczyły?

A.S. – Próbowaliśmy ułożyć całą logistykę, ustalić, w jaki sposób zbierzemy chór, orkiestrę, jaki im powierzymy repertuar, kto go zaaranżuje, jak podzielić utwory na poszczególne dni, jak mądrze rozłożyć próby.

M.S. – Jakie było Twoje pierwsze wrażenie, reakcja na propozycję udziału w ŚDM?

A.S. – Pomyślałem, że spełnia się moje odwieczne marzenie zagrania dla papieża. Gdy byłem nastolatkiem uczestniczyłem w Liturgii celebrowanej przez Jana Pawła II w 1991 roku w moim rodzinnym Koszalinie i marzyłem, żeby kiedyś być organistą na podobnej Mszy. Takie były pierwsze myśli po otrzymaniu propozycji – wielkie wyróżnienie, ogromne wyzwanie i okazja, która się pewnie nie powtórzy, bo zagranie dla papieża z 400-osobowym zespołem jest czymś jedynym w swoim rodzaju.

M.S. - To ciekawe – Adam Sztaba był organistą…

A.S. – Tak, jako nastolatek byłem przez jakiś czas organistą w koszalińskiej katedrze, w której były bardzo dobre organy. I co niedzielę siedziałem od siódmej rano do dziewiętnastej i grałem na wszystkich Mszach. Było to dla mnie ważne duchowo, ale i realizowałem się muzycznie. Marzyłem, żeby kiedyś zagrać dla papieża. I kilkanaście lat później pojawia się taka możliwość, choć już nie dla Jana Pawła II, i pomyślałem, że historia zatoczyła piękne koło. Poza tym, pomijając mój stosunek do wiary, od zawsze uwielbiałem duże przedsięwzięcia, potężne składy orkiestrowe, emocje związane z transmisją na żywo. Są to dla mnie wyzwania również logistyczne. Moja rola rozkłada się na wiele czynników – muszę znaleźć wspólny język z reżyserem, scenarzystą, choreografem, scenografem, a wcześniej zaplanować dziesiątki prób.




M.S. - Typowo męskie wyzwanie.

A.S. – Też. 400 osób na scenie to jest coś fantastycznego. Poza tym pojawiła się możliwość zaaranżowania znanych i mniej znanych pieśni według własnego spojrzenia. I to też było dla mnie ważne. Nie miałem nad sobą cenzorów, otrzymałem pełne zaufanie. Miałem wolność artystyczną, co jest dla mnie podstawą artystycznego funkcjonowania. Niełatwym tematem było też stworzenie odpowiedniego składu solistów na koncert uwielbienia w Brzegach. Chodziło z jednej strony o artystów cenionych, których taki występ przed całym światem nie przestraszy, a jednocześnie takich, którzy nie boją się mówić o swojej wierze, dla których będzie to naprawdę ważne.

M.S. – Chociażby Krzysiek Iwaneczko.

A.S. – Dokładnie tak. Na pewno nie chodziło o to, aby tzw. celebryci zdominowali ŚDM, tylko o przekaz, o oddziaływanie, który w wypadku osób popularnych ma dużo większą siłę rażenia. Zwyczajnie wiele osób identyfikuje się z nimi..



M.S. – Jak oceniasz sprawność orkiestry, która składała się z przesłuchanych „ochotników”?

A.S. – Niestety nie mogłem uczestniczyć w przesłuchaniach. Zaufałem tym, którzy przesłuchiwali, a byli to głównie dyrygenci zaangażowani w ŚDM czyli Wiesław Delimat, o. Dawid Kusz, Janusz Wierzgacz i Bartek Karwański. Oceniali umiejętności młodych ludzi pod kątem sprawności czytania nut, intonacji, brzmienia i ogólnej świadomości muzycznej. Oczywiście później trzeba było spojrzeć na proporcje, bo doszło do tego, że niektórych instrumentów brakowało, a inne mieliśmy w nadmiarze. Musieliśmy wszystko skonsolidować w jeden sprawny skład.

M.S. - I jakie były pierwsze wrażenia?

A.S.  – Bardzo pozytywne. Zwłaszcza, że Ci ludzie w większości spotkali się po raz pierwszy w życiu. Chór znałem trochę wcześniej, bo od marca, i już wiedziałem, że jest świetnie. Chociaż z dużymi chórami jest tak, że „masa” bardzo pomaga. Gdyby chór liczył 30 czy 40 członków, to wyszłyby rozmaite braki, które wynikają po prostu z wieku czy braku doświadczenia, zwłaszcza w utworach o gospelowym rodowodzie. U nas chór liczył niemal 300 osób. Musiałem też przygotować orkiestrę do nietypowej dla nich pracy ze słuchawkami, metronomem i ćwiczenia chwilami niełatwych dla nich aranżacji, zwłaszcza pod kątem rytmicznym. Muzycy Ci są edukowani na muzyce poważnej, więc bardzo lubię widzieć ich zderzenie z nieco innymi zwrotami melodycznymi, harmonią czy sekcją rytmiczną, bo widzę, że daje im to dużą radość. To są jakieś odskocznie, młodzi ludzie chcą nieustannie czegoś nowego, poza tym na pewno nieczęsto mieli okazję zagrać w tego typu wielkich składach, jak ŚDM. Łącznie było nas ponad 400 osób: chór, orkiestra symfoniczna, sekcja rytmiczna i soliści wokalni oraz instrumentalni.

M.S. - Jakie było Twoje największe przeżycie podczas ŚDM?


A.S. – Pamiętam, kiedy próbowaliśmy w Brzegach na dzień przed koncertem „Credo” – podnoszę batutę widząc połowę chóru i na pytanie: „Gdzie jest reszta?” usłyszałem, że nie przekroczyli bramki kontrolnej, gdyż nie dostali przepustek. Pamiętam, że mnie to nawet nie zdziwiło, gdyż przy tak skomplikowanej logistyce spodziewałem się podobnych kłopotów. Poczułem, że i tak wszystko się uda, nawet jak chór przybędzie o północy. Wszyscy są przygotowani i nauczeni, mamy zawodowców w postaci ekip dźwiękowych. Do Krakowa zjechałem 2 tygodnie wcześniej, gdyż wtedy zaczęły się próby łączące chór z orkiestrą i nagłośnieniem. Prowadziłem próby oczywiście na zmianę z innymi dyrygentami, po czym wracałem do pokoju hotelowego, gdzie była rozstawiona klawiatura muzyczna z komputerem i dokonywałem poprawek zanotowanych na próbach. Zresztą nie wszystko było gotowe – były fragmenty muzyczne wymagające napisania od zera. Takim utworem był np. krakowiak dla tancerzy grany podczas powitania papieża – zaaranżowałem go w hotelu, gdyż nie udało się wcześniej. To była masa materiału do napisania, nawet dla mnie, osoby, której nie jest to obce. A tego nie da się zrobić szybko. Nuty pisze się bardzo mozolnie, gdyż szybkie pisanie oznacza błędy, brak detali wykonawczych, co później zabiera czas na próbie podczas wyjaśniania muzykom. Lepiej więc poświęcić czas na precyzyjne zapisanie wszystkiego w nutach, wtedy dużo szybciej uzyskuje się finalny efekt i nie ma lasu rąk na próbach z pytaniami: „A jak to mamy zagrać?”, ”A krótko?”, „A długo?”, „A jak głośno?”. Słuchając utworu, który trwa 3 minuty mało kto zdaje sobie sprawę, że na zapisanie tej muzyki potrzeba nieraz kilku dni. To robota dla skrajnie cierpliwych.



M.S.  – Trochę jak z montażem filmów.

A.S. – Absolutnie tak. Nagle spada na mnie 30 – 40 utworów, co wymaga pełnego zaangażowania, odsunięcia się od całej reszty obowiązków artystycznych, ale i rodzinnych. To nie było łatwe, ale wiedziałem, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Ale pomimo ogromu pracy pamiętam wielką radość. Radość ze spotkania ludzi. I niedosyt, że pomiędzy próbami nie było wystarczająco dużo czasu na rozmowy.

M.S. - Jesteś znany bardziej jako celebryta niż osoba związana z Kościołem. Nigdy nie słyszałam o Twojej wierze.


A.S. – Jest to dla mnie, pewnie z racji wychowania, temat jednak osobisty i intymny. Często się zastanawiam, gdy widzę osoby tzw. publiczne, które głośno okazują swój stosunek do Boga i wiary na zewnątrz – pewnie bym tak nie potrafił. Ale z drugiej strony – czego tu się wstydzić, dlaczego mam o tym nie powiedzieć innym? To jest najważniejsza sfera naszego życia, tak jak to, że mam syna, żonę, rodzinę. Rzeczywiście w mediach widzi się podział na artystów „kościelnych” i „niekościelnych”, albo po prostu neutralnych. Myślę tutaj np. o Mietku Szcześniaku, który w momencie, kiedy wyraźnie zdeklarował się jako artysta chrześcijański, to wiele mediów zaprzestało emitować Jego piosenki, nawet te o treściach neutralnych. To się oczywiście głównie tyczy mediów tzw. „mainstreamowych”. Być może media komercyjne, dla których najważniejsza jest oglądalność i słuchalność, boją się utraty widzów czy słuchaczy. Biorąc udział w ŚDM siłą rzeczy komunikuję swój stosunek i zaangażowanie. Ale nie lubię nachalnego katolicyzowania, często spłycającego ten ważny temat, a zwłaszcza dyskusji w tonie: co jest jedynie słuszne. Uważam, że każdy ma prawo do własnej sfery duchowej. Moja droga jest chyba dość typowa do wielu ludzi - raz jest mi bliżej, raz targają mną wątpliwości, które są absolutnie naturalne w życiu każdego człowieka, również duchownych. W ostatnim czasie przeżyłem tak wiele cudownych momentów w moim życiu, że czuję się spełniony artystycznie i niezwykle szczęśliwy rodzinnie. A może powinienem powiedzieć – "zaopiekowany".



M.S. – Co masz na myśli?

A.S. – W ostatnich 2, 3 latach czułem się w wielu ważnych momentach dosłownie prowadzony za rękę, jakby ktoś mnie pociągnął i wyznaczał kierunek. Nie mam wątpliwości natury podstawowej, że Bóg jest i myślę, że ludziom, którzy w Jego obecność nie wierzą jest bardzo trudno pojąć chociażby temat śmierci. Jest ona dla nich końcem wszystkiego, jak w grze komputerowej, w której mamy pasek, który się zmniejsza i w pewnym momencie znika. Z taką świadomością nie byłbym chyba w stanie przeżyć żadnego dnia. To nie zmienia faktu, że musimy w pełni wykorzystać czas, który jest nam dany na ziemi, żeby uczynić jak najwięcej dobrego, jak najwięcej wnieść od siebie. Czy, jak to w moim przypadku, muzykę, którą kocham, czy jak to w przypadku duchownych, swoją misję szerzenia wiary. Nauczyciele, lekarze, czy jakikolwiek inny zawód, który nie kojarzy nam się ze szczytną misją – wszyscy powinniśmy dawać siebie, bez myślenia, co ja z tego będę miał. Musimy wykorzystać powierzony czas, zwłaszcza że nie wiemy, ile go mamy. Dawaj z siebie maksymalnie, nie cofaj się. Nie ma sensu wychodzić za daleko w przyszłość, bo nie mamy na nią wpływu. „Jak chcesz rozbawić Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach”. On naprawdę lubi nas zaskakiwać.

M.S. - Jakiś czas temu czytałam wywiad, w którym powiedziałeś, że wiele osób związanych ze światem medialnym odebrało Cię pozytywnie w chrześcijańskim wydarzeniu. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?

A.S. Chodziło nie tyle o mnie, co o same Światowe Dni Młodzieży. Byłem zaskoczony aż tak pozytywnym odzewem ludzi oglądających telewizyjne transmisje. Zwłaszcza od osób, którym na co dzień nie jest po drodze do Kościoła. Oni patrzą na Kościół z dystansem, nie są zaangażowani i dużo trudniej ich przekonać. A wielu z nich było mocno poruszonych. Bo to, że dla katolików spotkanie z Piotrem naszych czasów jest czymś wyjątkowym, to oczywiste. Ale dla ludzi, którzy są w połowie drogi lub w ogóle są ateistami, był to jeden z tzw. „eventów”, jedno z wydarzeń natury społeczno - politycznej. Byłem więc zaskoczony, że ich to tak urzekło, a nierzadko i wzruszyło. Najwyraźniej coś się uniosło, nie tylko z orkiestry i chóru, myślę, że w ogóle z całej tej ogromnej wspólnoty. Myślę, że reakcje z widowni wyłapane przez kamery, te szczere uśmiechy, radość, i to, co powiedział jeden z moich przyjaciół: po wielu negatywnych wydarzeniach ze świata był to niewiarygodny powiew radości i oddechu od smutnej rzeczywistości. I to pokazało jaką nasze spotkanie ma siłę. Przypomniałem sobie jeszcze jeden niełatwy moment. Koncert z Brzegów był transmitowany na kilkadziesiąt krajów i w pewnym momencie, tu zdradzam kulisy, otrzymałem na słuchawkę informację, że przerywamy koncert ze względów bezpieczeństwa. Spojrzałem na ołtarz i zauważyłem migające latarki - funkcjonariusze BOR najwyraźniej czegoś szukali. Po 15-20 sekundach padła komenda, że jednak gramy dalej. Moja rola wymaga więc bycia nie tylko dyrygentem, ale też człowiekiem o stalowych nerwach, którego nie poniosą podobne zdarzenia. Odczekaliśmy kilkanaście sekund, wtedy w telewizji pojawiały się twarze ludzi rozsianych na widowni, więc widzowie przed telewizorami niczego nie zauważyli.

M.S. – Słyszałam opowieści, że podobno miałeś przejścia podczas niedzielnej Mszy Posłania; że dostawałeś różne komendy od wielu stron.

A.S. – Tak, było drobne zamieszanie w momencie, kiedy ogłaszany był kraj organizujący kolejne Światowe Dni Młodzieży. Zaplanowany scenariusz uległ nagłej zmianie i w rezultacie hymn ŚDM, który miał pojawić się wcześniej, zagraliśmy dopiero po papieskim błogosławieństwie. Na szczęście spotkaliśmy się tam we wspaniałym gronie, my – dyrygenci bardzo dobrze się dopełnialiśmy. Każdy z nas odpowiadał za własną część repertuarową, która była powierzona stosownie do naszych estetycznych preferencji. Na mnie spadło może nieco więcej obowiązków, ponieważ aranżowałem i dyrygowałem koncertem uwielbiania. Janusz Wierzgacz z o. Dawidem Kuszem byli odpowiedzialni za muzykę liturgiczną, Bartek Karwański za repertuar lednicki, ale i kilka liturgicznych śpiewów, a na mnie spadło trochę legendarnych pieśni, takich jak: „Abba Ojcze”, „Barka” czy „Jesus Christ You’re My Life” i wspomniany koncert „CREDO in Misericordiam Dei”. Pamiętam też spore niedogodności związane z zakazem komunikacji bezprzewodowej na Brzegach. Wszystko oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Dyrygenci musieli więc używać słuchawek i mikrofonów kablowych. Trudności przychodziły w momentach zmiany dyrygentów, ponieważ po wypięciu kabla traciliśmy łączność z reżyserem i wozem transmisyjnym. Musieliśmy więc dokonywać zmian bardzo szybko, aby nie stracić jakiejś ważnej komendy, bo transmisja telewizyjna na świat była w toku. Rozmaitych niedogodności było więcej, chociażby długie piesze wędrówki z instrumentami, gdyż w obrębie kilku kilometrów od sceny zakazany był jakikolwiek ruch samochodowy, czy drobiazgowe przeszukiwania, co przy 400 osobach oznaczało kilka godzin. Ale myślę sobie, że w obliczu tego niezwykłego spotkania, to wszystko kompletnie traciło na znaczeniu. 



M.S. – Z jednej strony to było bardzo uciążliwe, ale  z drugiej mieliśmy poczucie bezpieczeństwa.

A.S. – Przynajmniej w naszej strefie, która była tą najważniejszą i najpilniej strzeżoną. Zastanawiałem się natomiast, w jaki sposób zadbane będzie bezpieczeństwo pielgrzymów w kolejnych sektorach. Ochrona z pewnością nie przeszukiwała ludzi stojących dalej od ołtarza, bo nie byliby w stanie przeszukać 2 milionów ludzi.

M.S. – My mimo strachu czuliśmy, że jest Ktoś, kto czuwa nad tym wydarzeniem.

A.S. – Przez chwilę miałem takie myśli, kilka miesięcy przed, że to przecież idealna okazja do aktów przemocy. A już na miejscu przestałem mieć jakiekolwiek obawy. Paru księży mówiło: „Duch Święty jest z nami, nic się nie wydarzy”.

M.S. – Ale te myśli odchodziły gdzieś na bok, nie stres nami panował, nie strach przed śmiercią, czy jakimiś wydarzeniami. Swoją drogą wspaniale było brać udział w tak poważnym wydarzeniu, organizowanym na taką skalę.

A.S. – Nawet dla ludzi, którzy stykają się z wyjątkowymi wydarzeniami dosyć często, jak na przykład reżyserzy telewizyjni, operatorzy, scenografowie czy właśnie muzycy, skala tego wydarzenia była nieporównywalna z niczym, czego wcześniej doświadczyli. Wiele razy spotykałem się z chórami, orkiestrami, ekipami dźwiękowymi, ale nigdy na taką skalę. Nigdy nie uczestniczyłem w podobnej kumulacji wydarzeń dzień po dniu. Orkiestra z chórem uczestniczyli w każdym wydarzeniu centralnym poza Drogą Krzyżową, a więc najpierw czekały nas próby na Błoniach i 2 wydarzenia w tym powitanie Papieża, potem szybkie przemieszczenie na Brzegi i kolejne 2 wydarzenia i 3 godziny snu pomiędzy nimi. Dwie firmy nagłośnieniowe – jedna odpowiadała za Błonia, druga za Brzegi. Skład jeden i ten sam, na szczęście, bo pierwotnie plan zakładał dwie orkiestry.

M.S. – Słyszałam też, że na dwa chóry.

A.S. – Dwa chóry i dwie orkiestry. Pierwotnie w czwartek czyli w dniu powitania Ojca Świętego na Brzegach miały się już toczyć próby do sobotniego koncertu uwielbienia. Zatem jeden skład miał być odpowiedzialny za całe Błonia i Mszę na pożegnanie, a drugi tylko za sobotni koncert uwielbienia. Ostatecznie stanęło na jednym składzie, chociaż długo zastanawialiśmy się, czy chór śpiewający taką ilość utworów podoła kondycyjnie. Wiara i młodość czynią cuda.



M.S. – Jestem ciekawa Twojego odniesienia do patriotyzmu. Mówi się, że nie za bardzo jesteś patriotą…

A.S. – Obawiam się, że wiem z czego może wynikać ta opinia. W jednym z odcinków programu „Must Be the Music” wystąpił młody wokalista i zaśpiewał piosenkę o mocno patriotycznym wydźwięku. Wykonawca dysponował, mówiąc szczerze, wątpliwym talentem wokalnym i zaśpiewał piosenkę „Pytasz mnie” z repertuaru Andrzeja Rosiewicza. Ta piosenka była dla mnie estetycznie koszmarna, ale nie dlatego, że przekazuje treści patriotyczne, lecz z uwagi na sposób ich przekazania i niski poziom muzyczny kompozycji. Dla mnie każda wypowiedź, czy jest to piosenka patriotyczna, szanty, piosenka religijna, ludowa, górnicza bądź jakakolwiek inna – musi mieć w sobie element artystyczny. Ta wydźwięku artystycznego nie miała. Ela powiedziała: „przestań śpiewać takie bogoojczyźniane piosenki” – to był oczywiście skrót myślowy w kontekście podobnie pretensjonalnej twórczości. Ela bynajmniej nie jest kimś, kto zwalcza Boga, wręcz przeciwnie, a znam Ją wiele lat. W naszej ocenie, jeżeli chodziło o zwalczanie czegokolwiek, to na pewno nie patriotyzmu, lecz wyjątkowo niskiego poziomu artystycznego tego wykonania. Gdybym nie czuł się patriotą, wyjechałbym już kilka razy z kraju w momencie, kiedy miałem możliwość nauczenia się czegoś nowego w swojej profesji. Ale tu jest mój dom, moja rodzina i moi przyjaciele.
Panuje u nas taki pogląd, że ludzie, którzy pojawiają się w telewizji „są tam na pewno nie ze względu na własne dokonania, tylko ktoś im to załatwił”. To dość powszechny pogląd. A drugi wniosek jest taki, że są antypatriotyczni, zapatrzeni w Zachód, megalomańscy, egocentryczni, zakochani w sobie, itd. Uważam, że w życiu nie należy generalizować, bo to krzywdzi ludzi. To tak, jak się sugerować wyglądem i dopowiadać sobie, z kim mamy do czynienia. I ile razy każdy z nas się pomylił? Unikajmy stereotypów.

A wracając do patriotyzmu - patriotyzm to tożsamość. To, kim się czujesz, to, z czego jesteś ulepiony, to że czujesz, skąd wyrosłeś. Patriotyzm to nie jest dzielenie ludzi na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków - dla mnie jest to kwintesencja antypatriotyzmu. Patriotyzm to myślenie o Polsce nawet wtedy, gdy jesteś na emigracji. A to, że czasem mówisz gorzko o sytuacji w kraju czy o polskich przywarach, bynajmniej Cię nie wyklucza. Krytyczne spojrzenie pojawia się często wtedy, gdy nas coś obchodzi, czymś się przejmujemy. Czesław Niemen, który był wyszydzany przez wiele lat za to, że był ekstrawagancki, że się przebiera, że snuje dziwne wynurzenia w wywiadach - był jednym z największych patriotów w historii. Wyniósł na właściwy poziom poezję Norwida – również jednego z największych polskich patriotów. Norwid był znany, czytany, ale Norwid nie był śpiewany. I to jest dla mnie patriotyczna postawa. Nie wyciąganie szabelki na inne nacje czy mniejszości, nie beznamiętne machanie flagą pod byle pretekstem, tylko świadomość przynależności - to że jesteś w stanie dla tego kraju zrobić znacznie więcej, niż dla jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi.



M.S. – Twoja żona jest jednocześnie Twoim managerem, była nim też wcześniej. To jest dla mnie niesamowite, że jesteście w stanie pogodzić związek z pracą. To pierwsze, A po drugie – myślę, że Wasza historia mogłaby być świetnym scenariuszem na komedię romantyczną!

A.S. – Rzeczywiście nasz związek zrodził się w szczególnych okolicznościach. Jesteśmy bardzo szczęśliwi.

M.S. – Gdy rozmawiałam z Twoją żoną, to zauważyłam, że musi mieć niezwykłe predyspozycje do bycia właśnie żoną, ale też wiedzieć, kiedy odejść na bok i dać pracować mężowi.

A.S. – Tak, rzeczywiście, ma ten dar. Myślę, że życie z człowiekiem, który ma tak specyficzny zawód, mocno nieprzewidywalny, kiedy praca może się zdarzyć o każdej porze dnia i nocy – jest bardzo trudne. Na pewno wymaga wielkiej wyrozumiałości i porozumienia dusz polegającego na tym, że ta praca czy pasja, jak w moim wypadku, nie staje się konkurentem. To gubi wiele związków.
Każdy jest oczywiście inny, każdy podchodzi do swojej pracy inaczej. W moim wypadku mocno odseparowuję się od codzienności. Jak już mam taki moment, że z zegarkiem w ręku muszę napisać tonę nut, tak jak to było przed ŚDM, to co robi moja żona? Wyjeżdża, po prostu. Bierze półrocznego syna i jedzie nad morze, w nasze rodzinne rejony. Daje mi przestrzeń. Ona doskonale wiedziała, że wtedy powinienem być sam. Bo wtedy najważniejsze było skupienie tylko i wyłącznie na jednym temacie, wszystko inne rozpraszało. Jest spanie o dziwnych porach, po godzinę, po dwie, różnie. Wówczas nie ma sensu w to ingerować. Mówię o ostatniej prostej przed ŚDM – rzeczywiście wtedy byłem sam, aby w miarę możliwości wszystko powykańczać. Miłość to uwaga i akceptacja. Kochać i nie akceptować – to znaczy, że nie kochasz, że Ci się tylko wydaje. Ona to wszystko ma i niezwykłe jest też Jej nieustanne wspieranie.

M.S. - Czym Adam Sztaba zajmuje się poza tworzeniem muzyki? Czytałam, że lubisz pociągi. Jest coś jeszcze?

A.S. – Mam duży sentyment, tak. Parę miesięcy temu prowadziłem nawet pociąg. Oczywiście nie sam. Czuję, że to jest moje drugie, niespełnione powołanie i pewnie takim pozostanie. Chociaż nie wiadomo, może uda mi się wybudować prywatną bocznicę w ogródku i będę sobie jeździć w przód i w tył (śmiech). Od zawsze fascynowały mnie nowoczesne technologie, nie tylko te związane z moim zawodem. W ogóle lubię być na bieżąco, jeśli chodzi o rozmaite nowinki techniczne związane z mediami, komputerami, tabletami, instrumentami elektronicznymi. Od wielu lat właściwie nie używam papierowych kartek do nut, tylko tabletu. Wraz z wiekiem zaczyna mnie coraz bardziej dopadać domatorstwo, ale to też dlatego, że to jest ten dom i ta rodzina. Przeprowadziliśmy się pod Warszawę, nasz dom stoi właściwie w lesie i jest tam niezwykle pięknie, wszędzie sosny, zdrowe, dwudziestometrowe. Właściwie nie chce się stamtąd wyjeżdżać. Dlatego często siedzę sobie w domu albo w ogrodzie czy nad rzeką i cieszę się każdą chwilą.
Z ostatnich pasji – uwielbiam kosić trawę kosiarką spalinową w ogrodzie (śmiech). Trawa zajmuje ok. 500 metrów kwadratowych, więc jest co robić. Ale nie wiedziałem, że operowanie kosiarką spalinową daje tyle radości. Trzeba przywdziać podkoszulek, najlepiej siatkowy, „oldschool’owy”, żeby być takim prawdziwym kosiarzem (śmiech). I ten zapach trawy.
No i teraz to syn mnie mocno pochłania. Jak już jestem, to się z nim bawię, teraz będę go wdrażał w tematy kolejowe. Za kilka miesięcy pewnie pojawią się pierwsze tory i kolejki.
Jak mogę, to spędzam też czas na prostym gotowaniu – z wiekiem coraz częściej. Kiedyś w ogóle nie wchodziłem do kuchni. Liczę, że najbliższy czas, który się otwiera, pozwoli mi na skupienie się na własnej, stricte autorskiej twórczości.

M.S. – Dziękuję za rozmowę. 


Dziękuję Mateuszowi Wójtowiczowi, Ani Jabłońskiej i Piotrowi Sikorskiemu za nieocenioną pomoc przy pisaniu!
Zdjęcia: Maciej Ordowski, materiały ŚDM.