Kiedy
w gimnazjum szalałam na punkcie wszelkich tańców turniejowych, jego nazwisko
było dla mnie częścią niedzielnego seansu. Wtedy nie miałam pojęcia, że dane mi
będzie z nim współpracować, a po miesiącach – przeprowadzić rozmowę. Zrób
herbatę, usiądź wygodnie, włącz dobrą muzykę. Gotowe? Zapraszam na wywiad z
Adamem Sztabą.
Michalina Sikorska - Jak to się
właściwie stało, że wziąłeś udział w Światowych Dniach Młodzieży?
Adam
Sztaba - Zostałem zaproszony przez księdza Marka Hajdyłę - szefa Departamentu
Wydarzeń Centralnych. Przyglądał się od lat moim rozmaitym muzycznym działaniom,
oglądał moje koncerty. Jest melomanem z prawdziwego zdarzenia, uwielbia Stinga,
Pata Metheny, ceni jakość. Półtora roku przed ŚDM zaczęły się pierwsze rozmowy
w składzie, który później ulegał drobnym zmianom. Zostałem zaangażowany do
trudnej roli, która miała połączyć dwa światy: tzw. „piosenkarski” z religijnym.
Chodziło o to, by zaprosić do współpracy ludzi, których znam i cenię - którzy za
moją namową przyjdą i stworzymy wyjątkowy koncert. Koncert telewizyjny, a ten
rządzi się swoimi prawami. Słuchawki na uszach wszystkich muzyków,
komunikacja z wozem transmisyjnym, precyzyjna synchronizacja z inscenizacjami,
tancerzami, projekcjami video, etc. Myślę więc, że poza doświadczeniem
muzycznym i scenicznym ważne też okazało się moje doświadczenie telewizyjne. Następnie
odbyło wiele spotkań w Krakowie. Pamiętam, jak kursowałem Pendolino z Warszawy
do Krakowa, czasami co któryś dzień.
M.S. – Czego one dotyczyły?
A.S.
– Próbowaliśmy ułożyć całą logistykę, ustalić, w jaki sposób zbierzemy chór,
orkiestrę, jaki im powierzymy repertuar, kto go zaaranżuje, jak podzielić
utwory na poszczególne dni, jak mądrze rozłożyć próby.
M.S. – Jakie było Twoje pierwsze
wrażenie, reakcja na propozycję udziału w ŚDM?
A.S.
– Pomyślałem, że spełnia się moje odwieczne marzenie zagrania dla papieża. Gdy
byłem nastolatkiem uczestniczyłem w Liturgii celebrowanej przez Jana Pawła II w
1991 roku w moim rodzinnym Koszalinie i marzyłem, żeby kiedyś być organistą na
podobnej Mszy. Takie były pierwsze myśli po otrzymaniu propozycji – wielkie
wyróżnienie, ogromne wyzwanie i okazja, która się pewnie nie powtórzy, bo zagranie
dla papieża z 400-osobowym zespołem jest czymś jedynym w swoim rodzaju.
M.S. - To ciekawe – Adam Sztaba był
organistą…
A.S.
– Tak, jako nastolatek byłem przez jakiś czas organistą w koszalińskiej
katedrze, w której były bardzo dobre organy. I co niedzielę siedziałem od
siódmej rano do dziewiętnastej i grałem na wszystkich Mszach. Było to dla mnie
ważne duchowo, ale i realizowałem się muzycznie. Marzyłem, żeby kiedyś zagrać dla
papieża. I kilkanaście lat później pojawia się taka możliwość, choć już nie dla
Jana Pawła II, i pomyślałem, że historia zatoczyła piękne koło. Poza tym, pomijając
mój stosunek do wiary, od zawsze uwielbiałem duże przedsięwzięcia, potężne składy
orkiestrowe, emocje związane z transmisją na żywo. Są to dla mnie wyzwania
również logistyczne. Moja rola rozkłada się na wiele czynników – muszę znaleźć
wspólny język z reżyserem, scenarzystą, choreografem, scenografem, a wcześniej
zaplanować dziesiątki prób.
M.S. - Typowo męskie wyzwanie.
A.S.
– Też. 400 osób na scenie to jest coś fantastycznego. Poza tym pojawiła się
możliwość zaaranżowania znanych i mniej znanych pieśni według własnego
spojrzenia. I to też było dla mnie ważne. Nie miałem nad sobą cenzorów,
otrzymałem pełne zaufanie. Miałem wolność artystyczną, co jest dla mnie podstawą
artystycznego funkcjonowania. Niełatwym tematem było też stworzenie
odpowiedniego składu solistów na koncert uwielbienia w Brzegach. Chodziło z jednej
strony o artystów cenionych, których taki występ przed całym światem nie
przestraszy, a jednocześnie takich, którzy nie boją się mówić o swojej wierze,
dla których będzie to naprawdę ważne.
M.S. – Chociażby Krzysiek Iwaneczko.
A.S.
– Dokładnie tak. Na pewno nie chodziło o to, aby tzw. celebryci zdominowali
ŚDM, tylko o przekaz, o oddziaływanie, który w wypadku osób popularnych ma dużo
większą siłę rażenia. Zwyczajnie wiele osób identyfikuje się z nimi..
M.S. – Jak oceniasz sprawność orkiestry,
która składała się z przesłuchanych „ochotników”?
A.S.
– Niestety nie mogłem uczestniczyć w przesłuchaniach. Zaufałem tym, którzy
przesłuchiwali, a byli to głównie dyrygenci zaangażowani w ŚDM czyli Wiesław
Delimat, o. Dawid Kusz, Janusz Wierzgacz i Bartek Karwański. Oceniali
umiejętności młodych ludzi pod kątem sprawności czytania nut, intonacji, brzmienia
i ogólnej świadomości muzycznej. Oczywiście później trzeba było spojrzeć na
proporcje, bo doszło do tego, że niektórych instrumentów brakowało, a inne mieliśmy
w nadmiarze. Musieliśmy wszystko skonsolidować w jeden sprawny skład.
M.S. - I jakie były pierwsze wrażenia?
A.S. – Bardzo pozytywne. Zwłaszcza, że Ci ludzie w
większości spotkali się po raz pierwszy w życiu. Chór znałem trochę wcześniej,
bo od marca, i już wiedziałem, że jest świetnie. Chociaż z dużymi chórami jest
tak, że „masa” bardzo pomaga. Gdyby chór liczył 30 czy 40 członków, to wyszłyby
rozmaite braki, które wynikają po prostu z wieku czy braku doświadczenia,
zwłaszcza w utworach o gospelowym rodowodzie. U nas chór liczył niemal 300
osób. Musiałem też przygotować orkiestrę do nietypowej dla nich pracy ze
słuchawkami, metronomem i ćwiczenia chwilami niełatwych dla nich aranżacji,
zwłaszcza pod kątem rytmicznym. Muzycy Ci są edukowani na muzyce poważnej, więc
bardzo lubię widzieć ich zderzenie z nieco innymi zwrotami melodycznymi,
harmonią czy sekcją rytmiczną, bo widzę, że daje im to dużą radość. To są
jakieś odskocznie, młodzi ludzie chcą nieustannie czegoś nowego, poza tym na
pewno nieczęsto mieli okazję zagrać w tego typu wielkich składach, jak ŚDM.
Łącznie było nas ponad 400 osób: chór, orkiestra symfoniczna, sekcja rytmiczna
i soliści wokalni oraz instrumentalni.
M.S. - Jakie było Twoje największe
przeżycie podczas ŚDM?
A.S.
– Pamiętam, kiedy próbowaliśmy w Brzegach na dzień przed koncertem „Credo” –
podnoszę batutę widząc połowę chóru i na pytanie: „Gdzie jest reszta?”
usłyszałem, że nie przekroczyli bramki kontrolnej, gdyż nie dostali przepustek.
Pamiętam, że mnie to nawet nie zdziwiło, gdyż przy tak skomplikowanej logistyce
spodziewałem się podobnych kłopotów. Poczułem, że i tak wszystko się uda, nawet
jak chór przybędzie o północy. Wszyscy są przygotowani i nauczeni, mamy
zawodowców w postaci ekip dźwiękowych. Do Krakowa zjechałem 2 tygodnie wcześniej,
gdyż wtedy zaczęły się próby łączące chór z orkiestrą i nagłośnieniem. Prowadziłem
próby oczywiście na zmianę z innymi dyrygentami, po czym wracałem do pokoju
hotelowego, gdzie była rozstawiona klawiatura muzyczna z komputerem i
dokonywałem poprawek zanotowanych na próbach. Zresztą nie wszystko było gotowe –
były fragmenty muzyczne wymagające napisania od zera. Takim utworem był np. krakowiak
dla tancerzy grany podczas powitania papieża – zaaranżowałem go w hotelu, gdyż
nie udało się wcześniej. To była masa materiału do napisania, nawet dla mnie,
osoby, której nie jest to obce. A tego nie da się zrobić szybko. Nuty pisze się
bardzo mozolnie, gdyż szybkie pisanie oznacza błędy, brak detali wykonawczych,
co później zabiera czas na próbie podczas wyjaśniania muzykom. Lepiej więc
poświęcić czas na precyzyjne zapisanie wszystkiego w nutach, wtedy dużo
szybciej uzyskuje się finalny efekt i nie ma lasu rąk na próbach z pytaniami:
„A jak to mamy zagrać?”, ”A krótko?”, „A długo?”, „A jak głośno?”. Słuchając
utworu, który trwa 3 minuty mało kto zdaje sobie sprawę, że na zapisanie tej muzyki
potrzeba nieraz kilku dni. To robota dla skrajnie cierpliwych.
M.S.
– Trochę jak z montażem filmów.
A.S.
– Absolutnie tak. Nagle spada na mnie 30 – 40 utworów, co wymaga pełnego
zaangażowania, odsunięcia się od całej reszty obowiązków artystycznych, ale i
rodzinnych. To nie było łatwe, ale wiedziałem, że uczestniczę w czymś
wyjątkowym. Ale pomimo ogromu pracy pamiętam wielką radość. Radość ze spotkania
ludzi. I niedosyt, że pomiędzy próbami nie było wystarczająco dużo czasu na
rozmowy.
M.S. - Jesteś znany bardziej jako
celebryta niż osoba związana z Kościołem. Nigdy nie słyszałam o Twojej wierze.
A.S.
– Jest to dla mnie, pewnie z racji wychowania, temat jednak osobisty i intymny.
Często się zastanawiam, gdy widzę osoby tzw. publiczne, które głośno okazują
swój stosunek do Boga i wiary na zewnątrz – pewnie bym tak nie potrafił. Ale z
drugiej strony – czego tu się wstydzić, dlaczego mam o tym nie powiedzieć innym?
To jest najważniejsza sfera naszego życia, tak jak to, że mam syna, żonę,
rodzinę. Rzeczywiście w mediach widzi się podział na artystów „kościelnych” i „niekościelnych”,
albo po prostu neutralnych. Myślę tutaj np. o Mietku Szcześniaku, który w
momencie, kiedy wyraźnie zdeklarował się jako artysta chrześcijański, to wiele
mediów zaprzestało emitować Jego piosenki, nawet te o treściach neutralnych. To
się oczywiście głównie tyczy mediów tzw. „mainstreamowych”. Być może media
komercyjne, dla których najważniejsza jest oglądalność i słuchalność, boją się
utraty widzów czy słuchaczy. Biorąc udział w ŚDM siłą rzeczy komunikuję swój
stosunek i zaangażowanie. Ale nie lubię nachalnego katolicyzowania, często
spłycającego ten ważny temat, a zwłaszcza dyskusji w tonie: co jest jedynie
słuszne. Uważam, że każdy ma prawo do własnej sfery duchowej. Moja droga jest
chyba dość typowa do wielu ludzi - raz jest mi bliżej, raz targają mną
wątpliwości, które są absolutnie naturalne w życiu każdego człowieka, również
duchownych. W ostatnim czasie przeżyłem tak wiele cudownych momentów w moim
życiu, że czuję się spełniony artystycznie i niezwykle szczęśliwy rodzinnie. A
może powinienem powiedzieć – "zaopiekowany".
M.S. – Co masz na myśli?
A.S.
– W ostatnich 2, 3 latach czułem się w wielu ważnych momentach dosłownie
prowadzony za rękę, jakby ktoś mnie pociągnął i wyznaczał kierunek. Nie mam
wątpliwości natury podstawowej, że Bóg jest i myślę, że ludziom, którzy w Jego
obecność nie wierzą jest bardzo trudno pojąć chociażby temat śmierci. Jest ona
dla nich końcem wszystkiego, jak w grze komputerowej, w której mamy pasek,
który się zmniejsza i w pewnym momencie znika. Z taką świadomością nie byłbym chyba
w stanie przeżyć żadnego dnia. To nie zmienia faktu, że musimy w pełni
wykorzystać czas, który jest nam dany na ziemi, żeby uczynić jak najwięcej
dobrego, jak najwięcej wnieść od siebie. Czy, jak to w moim przypadku, muzykę,
którą kocham, czy jak to w przypadku duchownych, swoją misję szerzenia wiary. Nauczyciele,
lekarze, czy jakikolwiek inny zawód, który nie kojarzy nam się ze szczytną
misją – wszyscy powinniśmy dawać siebie, bez myślenia, co ja z tego będę miał. Musimy
wykorzystać powierzony czas, zwłaszcza że nie wiemy, ile go mamy. Dawaj z siebie maksymalnie, nie cofaj się. Nie ma sensu
wychodzić za daleko w przyszłość, bo nie mamy na nią wpływu. „Jak chcesz
rozbawić Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach”. On naprawdę lubi nas zaskakiwać.
M.S. - Jakiś czas temu czytałam wywiad,
w którym powiedziałeś, że wiele osób związanych ze światem medialnym odebrało
Cię pozytywnie w chrześcijańskim wydarzeniu. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na
ten temat?
A.S.
Chodziło nie tyle o mnie, co o same Światowe Dni Młodzieży. Byłem zaskoczony aż
tak pozytywnym odzewem ludzi oglądających telewizyjne transmisje. Zwłaszcza od osób,
którym na co dzień nie jest po drodze do Kościoła. Oni patrzą na Kościół z
dystansem, nie są zaangażowani i dużo trudniej ich przekonać. A wielu z nich
było mocno poruszonych. Bo to, że dla katolików spotkanie z Piotrem naszych czasów
jest czymś wyjątkowym, to oczywiste. Ale dla ludzi, którzy są w połowie drogi
lub w ogóle są ateistami, był to jeden z tzw. „eventów”, jedno z wydarzeń
natury społeczno - politycznej. Byłem więc zaskoczony, że ich to tak urzekło, a
nierzadko i wzruszyło. Najwyraźniej coś się uniosło, nie tylko z orkiestry i
chóru, myślę, że w ogóle z całej tej ogromnej wspólnoty. Myślę, że reakcje z widowni
wyłapane przez kamery, te szczere uśmiechy, radość, i to, co powiedział jeden z
moich przyjaciół: po wielu negatywnych wydarzeniach ze świata był to
niewiarygodny powiew radości i oddechu od smutnej rzeczywistości. I to pokazało
jaką nasze spotkanie ma siłę. Przypomniałem sobie jeszcze jeden niełatwy
moment. Koncert z Brzegów był transmitowany na kilkadziesiąt krajów i w pewnym
momencie, tu zdradzam kulisy, otrzymałem na słuchawkę informację, że przerywamy
koncert ze względów bezpieczeństwa. Spojrzałem na ołtarz i zauważyłem migające
latarki - funkcjonariusze BOR najwyraźniej czegoś szukali. Po 15-20 sekundach
padła komenda, że jednak gramy dalej. Moja rola wymaga więc bycia nie tylko
dyrygentem, ale też człowiekiem o stalowych nerwach, którego nie poniosą
podobne zdarzenia. Odczekaliśmy kilkanaście sekund, wtedy w telewizji pojawiały
się twarze ludzi rozsianych na widowni, więc widzowie przed telewizorami
niczego nie zauważyli.
M.S. – Słyszałam opowieści, że podobno
miałeś przejścia podczas niedzielnej Mszy Posłania; że dostawałeś różne komendy
od wielu stron.
A.S. – Tak, było drobne
zamieszanie w momencie, kiedy ogłaszany był kraj organizujący kolejne Światowe
Dni Młodzieży. Zaplanowany scenariusz uległ nagłej zmianie i w rezultacie hymn
ŚDM, który miał pojawić się wcześniej, zagraliśmy dopiero po papieskim
błogosławieństwie. Na szczęście spotkaliśmy się tam we wspaniałym gronie, my –
dyrygenci bardzo dobrze się dopełnialiśmy. Każdy z nas odpowiadał za własną
część repertuarową, która była powierzona stosownie do naszych estetycznych
preferencji. Na mnie spadło może nieco więcej obowiązków, ponieważ aranżowałem
i dyrygowałem koncertem uwielbiania. Janusz Wierzgacz z o. Dawidem Kuszem byli
odpowiedzialni za muzykę liturgiczną, Bartek Karwański za repertuar lednicki,
ale i kilka liturgicznych śpiewów, a na mnie spadło trochę legendarnych pieśni,
takich jak: „Abba Ojcze”, „Barka” czy „Jesus Christ You’re My Life” i
wspomniany koncert „CREDO in Misericordiam Dei”. Pamiętam też spore niedogodności
związane z zakazem komunikacji bezprzewodowej na Brzegach. Wszystko oczywiście
ze względów bezpieczeństwa. Dyrygenci musieli więc używać słuchawek i
mikrofonów kablowych. Trudności przychodziły w momentach zmiany dyrygentów, ponieważ
po wypięciu kabla traciliśmy łączność z reżyserem i wozem transmisyjnym.
Musieliśmy więc dokonywać zmian bardzo szybko, aby nie stracić jakiejś ważnej
komendy, bo transmisja telewizyjna na świat była w toku. Rozmaitych niedogodności
było więcej, chociażby długie piesze wędrówki z instrumentami, gdyż w obrębie
kilku kilometrów od sceny zakazany był jakikolwiek ruch samochodowy, czy drobiazgowe
przeszukiwania, co przy 400 osobach oznaczało kilka godzin. Ale myślę sobie, że
w obliczu tego niezwykłego spotkania, to wszystko kompletnie traciło na
znaczeniu.
M.S. – Z jednej strony to było bardzo
uciążliwe, ale z drugiej mieliśmy
poczucie bezpieczeństwa.
A.S.
– Przynajmniej w naszej strefie, która była tą najważniejszą i najpilniej
strzeżoną. Zastanawiałem się natomiast, w jaki sposób zadbane będzie bezpieczeństwo
pielgrzymów w kolejnych sektorach. Ochrona z pewnością nie przeszukiwała ludzi
stojących dalej od ołtarza, bo nie byliby w stanie przeszukać 2 milionów ludzi.
M.S. – My mimo strachu czuliśmy, że jest
Ktoś, kto czuwa nad tym wydarzeniem.
A.S.
– Przez chwilę miałem takie myśli, kilka miesięcy przed, że to przecież idealna
okazja do aktów przemocy. A już na miejscu przestałem mieć jakiekolwiek obawy. Paru
księży mówiło: „Duch Święty jest z nami, nic się nie wydarzy”.
M.S. – Ale te myśli odchodziły gdzieś na
bok, nie stres nami panował, nie strach przed śmiercią, czy jakimiś
wydarzeniami. Swoją drogą wspaniale było brać udział w tak poważnym wydarzeniu,
organizowanym na taką skalę.
A.S.
– Nawet dla ludzi, którzy stykają się z wyjątkowymi wydarzeniami dosyć często,
jak na przykład reżyserzy telewizyjni, operatorzy, scenografowie czy właśnie
muzycy, skala tego wydarzenia była nieporównywalna z niczym, czego wcześniej
doświadczyli. Wiele razy spotykałem się z chórami, orkiestrami, ekipami
dźwiękowymi, ale nigdy na taką skalę. Nigdy nie uczestniczyłem w podobnej kumulacji
wydarzeń dzień po dniu. Orkiestra z chórem uczestniczyli w każdym wydarzeniu
centralnym poza Drogą Krzyżową, a więc najpierw czekały nas próby na Błoniach i
2 wydarzenia w tym powitanie Papieża, potem szybkie przemieszczenie na Brzegi i
kolejne 2 wydarzenia i 3 godziny snu pomiędzy nimi. Dwie firmy nagłośnieniowe –
jedna odpowiadała za Błonia, druga za Brzegi. Skład jeden i ten sam, na
szczęście, bo pierwotnie plan zakładał dwie orkiestry.
M.S. – Słyszałam też, że na dwa chóry.
A.S. – Dwa chóry i dwie
orkiestry. Pierwotnie w czwartek czyli w dniu powitania Ojca Świętego na
Brzegach miały się już toczyć próby do sobotniego koncertu uwielbienia. Zatem
jeden skład miał być odpowiedzialny za całe Błonia i Mszę na pożegnanie, a
drugi tylko za sobotni koncert uwielbienia. Ostatecznie stanęło na jednym składzie, chociaż długo zastanawialiśmy się, czy chór śpiewający taką ilość
utworów podoła kondycyjnie. Wiara i młodość czynią cuda.
M.S. – Jestem ciekawa Twojego
odniesienia do patriotyzmu. Mówi się, że nie za bardzo jesteś patriotą…
A.S.
– Obawiam się, że wiem z czego może wynikać ta opinia. W jednym z odcinków programu
„Must Be the Music” wystąpił młody wokalista i zaśpiewał piosenkę o mocno
patriotycznym wydźwięku. Wykonawca dysponował, mówiąc szczerze, wątpliwym
talentem wokalnym i zaśpiewał piosenkę „Pytasz mnie” z repertuaru Andrzeja
Rosiewicza. Ta piosenka była dla mnie estetycznie koszmarna, ale nie dlatego, że
przekazuje treści patriotyczne, lecz z uwagi na sposób ich przekazania i niski poziom
muzyczny kompozycji. Dla mnie każda wypowiedź, czy jest to piosenka
patriotyczna, szanty, piosenka religijna, ludowa, górnicza bądź jakakolwiek
inna – musi mieć w sobie element artystyczny. Ta wydźwięku artystycznego nie
miała. Ela powiedziała: „przestań śpiewać takie bogoojczyźniane piosenki” – to
był oczywiście skrót myślowy w kontekście podobnie pretensjonalnej twórczości. Ela
bynajmniej nie jest kimś, kto zwalcza Boga, wręcz przeciwnie, a znam Ją wiele
lat. W naszej ocenie, jeżeli chodziło o zwalczanie czegokolwiek, to na pewno nie
patriotyzmu, lecz wyjątkowo niskiego poziomu artystycznego tego wykonania. Gdybym
nie czuł się patriotą, wyjechałbym już kilka razy z kraju w momencie, kiedy
miałem możliwość nauczenia się czegoś nowego w swojej profesji. Ale tu
jest mój dom, moja rodzina i moi przyjaciele.
Panuje
u nas taki pogląd, że ludzie, którzy pojawiają się w telewizji „są tam na pewno
nie ze względu na własne dokonania, tylko ktoś im to załatwił”. To dość
powszechny pogląd. A drugi wniosek jest taki, że są antypatriotyczni,
zapatrzeni w Zachód, megalomańscy, egocentryczni, zakochani w sobie, itd. Uważam,
że w życiu nie należy generalizować, bo to krzywdzi ludzi. To tak, jak się sugerować
wyglądem i dopowiadać sobie, z kim mamy do czynienia. I ile razy każdy z nas
się pomylił? Unikajmy stereotypów.
A
wracając do patriotyzmu - patriotyzm to tożsamość. To, kim się czujesz, to, z
czego jesteś ulepiony, to że czujesz, skąd wyrosłeś. Patriotyzm to nie jest
dzielenie ludzi na prawdziwych i nieprawdziwych Polaków - dla mnie jest to kwintesencja
antypatriotyzmu. Patriotyzm to myślenie o Polsce nawet wtedy, gdy jesteś na
emigracji. A to, że czasem mówisz gorzko o sytuacji w kraju czy o polskich
przywarach, bynajmniej Cię nie wyklucza. Krytyczne spojrzenie pojawia się
często wtedy, gdy nas coś obchodzi, czymś się przejmujemy. Czesław Niemen,
który był wyszydzany przez wiele lat za to, że był ekstrawagancki, że się przebiera,
że snuje dziwne wynurzenia w wywiadach - był jednym z największych patriotów w
historii. Wyniósł na właściwy poziom poezję Norwida – również jednego z
największych polskich patriotów. Norwid był znany, czytany, ale Norwid nie był
śpiewany. I to jest dla mnie patriotyczna postawa. Nie wyciąganie szabelki na
inne nacje czy mniejszości, nie beznamiętne machanie flagą pod byle pretekstem,
tylko świadomość przynależności - to że jesteś w stanie dla tego kraju zrobić
znacznie więcej, niż dla jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi.
M.S. – Twoja żona jest jednocześnie
Twoim managerem, była nim też wcześniej. To jest dla mnie niesamowite, że
jesteście w stanie pogodzić związek z pracą. To pierwsze, A po drugie – myślę,
że Wasza historia mogłaby być świetnym scenariuszem na komedię romantyczną!
A.S.
– Rzeczywiście nasz związek zrodził się w szczególnych okolicznościach.
Jesteśmy bardzo szczęśliwi.
M.S. – Gdy rozmawiałam z Twoją żoną, to
zauważyłam, że musi mieć niezwykłe predyspozycje do bycia właśnie żoną, ale też
wiedzieć, kiedy odejść na bok i dać pracować mężowi.
A.S.
– Tak, rzeczywiście, ma ten dar. Myślę, że życie z człowiekiem, który ma tak specyficzny
zawód, mocno nieprzewidywalny, kiedy praca może się zdarzyć o każdej porze dnia
i nocy – jest bardzo trudne. Na pewno wymaga wielkiej wyrozumiałości i porozumienia
dusz polegającego na tym, że ta praca czy pasja, jak w moim wypadku, nie staje
się konkurentem. To gubi wiele związków.
Każdy
jest oczywiście inny, każdy podchodzi do swojej pracy inaczej. W moim wypadku mocno
odseparowuję się od codzienności. Jak już mam taki moment, że z zegarkiem w
ręku muszę napisać tonę nut, tak jak to było przed ŚDM, to co robi moja żona?
Wyjeżdża, po prostu. Bierze półrocznego syna i jedzie nad morze, w nasze
rodzinne rejony. Daje mi przestrzeń. Ona doskonale wiedziała, że wtedy powinienem
być sam. Bo wtedy najważniejsze było skupienie tylko i wyłącznie na jednym temacie,
wszystko inne rozpraszało. Jest spanie o dziwnych porach, po godzinę, po dwie,
różnie. Wówczas nie ma sensu w to ingerować. Mówię o ostatniej prostej przed
ŚDM – rzeczywiście wtedy byłem sam, aby w miarę możliwości wszystko
powykańczać. Miłość to uwaga i akceptacja. Kochać i nie akceptować – to znaczy,
że nie kochasz, że Ci się tylko wydaje. Ona to wszystko ma i niezwykłe jest też
Jej nieustanne wspieranie.
M.S. - Czym Adam Sztaba zajmuje się poza
tworzeniem muzyki? Czytałam, że lubisz pociągi. Jest coś jeszcze?
A.S.
– Mam duży sentyment, tak. Parę miesięcy temu prowadziłem nawet pociąg.
Oczywiście nie sam. Czuję, że to jest moje drugie, niespełnione powołanie i
pewnie takim pozostanie. Chociaż nie wiadomo, może uda mi się wybudować
prywatną bocznicę w ogródku i będę sobie jeździć w przód i w tył (śmiech). Od
zawsze fascynowały mnie nowoczesne technologie, nie tylko te związane z moim
zawodem. W ogóle lubię być na bieżąco, jeśli chodzi o rozmaite nowinki techniczne
związane z mediami, komputerami, tabletami, instrumentami elektronicznymi. Od
wielu lat właściwie nie używam papierowych kartek do nut, tylko tabletu. Wraz z
wiekiem zaczyna mnie coraz bardziej dopadać domatorstwo, ale to też dlatego, że
to jest ten dom i ta rodzina. Przeprowadziliśmy się pod Warszawę, nasz dom stoi
właściwie w lesie i jest tam niezwykle pięknie, wszędzie sosny, zdrowe, dwudziestometrowe.
Właściwie nie chce się stamtąd wyjeżdżać. Dlatego często siedzę sobie w domu
albo w ogrodzie czy nad rzeką i cieszę się każdą chwilą.
Z
ostatnich pasji – uwielbiam kosić trawę kosiarką spalinową w ogrodzie (śmiech).
Trawa zajmuje ok. 500 metrów kwadratowych, więc jest co robić. Ale nie
wiedziałem, że operowanie kosiarką spalinową daje tyle radości. Trzeba przywdziać
podkoszulek, najlepiej siatkowy, „oldschool’owy”, żeby być takim prawdziwym kosiarzem
(śmiech). I ten zapach trawy.
No
i teraz to syn mnie mocno pochłania. Jak już jestem, to się z nim bawię, teraz
będę go wdrażał w tematy kolejowe. Za kilka miesięcy pewnie pojawią się pierwsze
tory i kolejki.
Jak
mogę, to spędzam też czas na prostym gotowaniu – z wiekiem coraz częściej. Kiedyś
w ogóle nie wchodziłem do kuchni. Liczę, że najbliższy czas, który się otwiera,
pozwoli mi na skupienie się na własnej, stricte autorskiej twórczości.
M.S. – Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję Mateuszowi Wójtowiczowi, Ani Jabłońskiej i Piotrowi Sikorskiemu za nieocenioną pomoc przy pisaniu!
Zdjęcia: Maciej Ordowski, materiały ŚDM.