poniedziałek, 5 grudnia 2016

Przełom?

   Bałam się. No a jak – nie ciągnie mnie do nich. Płaczą, „pachną”, zakłócają odpoczynek, nie dają spać w nocy, przekształcają małżeństwo w nowy, dziwny twór. Ale spotkania z przyjaciółmi odmówić nie chciałam. Stęskniłam się!
Uzbrojeni w prezenty wyruszyliśmy w pięciominutową podróż wzdłuż cmentarza. Czy to miała być moja wróżba? Nie wiedzieliśmy co nas czeka – pobojowisko, głód, płacz i krzyk? Znam ich, ale przygotowałam się na Armagedon.

   Uf… Wciskamy guzik. Czekamy. Chwila zwątpienia i… Domofon pozwala na wejście. W ciszy kroczę schodami w górę w stronę przepaści. Oczywiście spokojnie – mówię za siebie. Jeśli chodzi o mojego męża - czasem mam wrażenie, że nie boi się niczego. No dobrze, dochodzimy do ostatniego piętra… Głucho. Gdzieś w oddali słychać szczekanie psów. Drzwi przestrasznego mieszkania otwierają się…

- No czeeść! Wejdźcie! A. zaraz przyjdzie, I. dopiero co się obudziła i ubiera ją w chustę.
   Wchodzę. O matko – jak czysto. O rety – stół tak ładnie
i smacznie zastawiony… Jak przytulnie i ciepło… O, jest i Pani Domu! Jak dobrze wygląda! Gdzie się zatem podziały wory pod oczami, burdel i koniec świata?

   Świeżo upieczeni rodzice opowiadali przeżycia ostatnich miesięcy. Krwi w żyłach nie mroziła atmosfera, której się obawiałam, ale opowiadania z porodówki na temat pracowników oddziału ginekologiczno – położniczego. Mała Wiewiórka spała grzecznie skulona embrionalnie, wtulona przy piersi mamy, dzięki „chustonoszeniu”. Rozmowa toczyła się tak przyjemnie, jak za czasów wspólnych Przystanków Jezus, wesel czy innych wspaniałych spotkań.
Nie było krzyku i łez, a płacz wydawał się mruczeniem super Mustanga. W mieszkaniu unosił się zapach kawy, przygotowanej przez M.

   Nadeszła chwila pierwszego, bliższego spotkania. Mama pozwoliła mi wziąć ją z sofy, więc mogłam popatrzeć najpierw na tego kręcącego się brzdąca. Co to? Hmm… Jakieś dziwne uczucie. Nie wiem o co chodzi. Ale mała jest śliczna. Jej nowa ksywa „Wiewióreczka” całkiem do niej pasuje – super czupryna, śliczne oczy… O rety, znowu to uczucie. Chcąc wziąć ją w ręce zauważyłam, że jest ona niewiele większa od moich dłoni. Taka kruszynka… Chwała mojej siostrze, która wyszkoliła mnie w chwytaniu takich maluchów. Patrzę na mojego męża, który uśmiecha się coraz szerzej i sięga po aparat. No wcale się nie dziwię – widok mnie z dzieckiem wziętym z własnej woli jest naprawdę ewenementem.
Jaa ciee… To uczucie jest coraz bardziej intensywne. Czyżby… Czyżby to był… Instynkt macierzyński?!

   Czyżby to był ten tajemny, długo oczekiwany stan? To  by znaczyło, że jest nadzieja dla zapracowanych dziewczyn, że nawet do ich serc zawita ta niezwykła moc, która pozwala znosić nieprzespane noce, obsmarowane bluzki, tygrysie brzuchy, kradzież wolnego czasu…

Mam nadzieję, że niebawem będę mogła napisać o tym więcej.




1 komentarz: